Muffiny na winie musującym z malinami
Zawsze mam problem, kiedy muszę ugotować coś w cudzej kuchni. Bardzo rzadko moje wytwory wychodzą tak, jak sobie wymarzyłam. Już sam proces przygotowywania składników i organizowania przestrzeni jest dla mnie stresujący. Każdy z nas ma swój porządek, który objawia się chociażby sposobem ułożenia sztućców w szufladzie. Wszyscy mamy swoje przyzwyczajenia – kiedyś gotowałam na kuchence gazowej, po latach korzystania z elektrycznej już się nie potrafię porozumieć z żywym ogniem. A taki piekarnik na przykład, który ma w jasny sposób oznaczoną skalę temperatur, to jednak wymaga wyczucia i zrozumienia. Też w jakiś sposób żyje i bywa, że chce dokuczyć niedopieczonym zakalcem albo przypalonym ciastem.
W swoich szafkach i szufladach mam pełno przydasiów, które są mi potrzebne może raz na pół roku, ale świadomość tego, że są, wpływa na mnie kojąco. W lodówce i szafce-spiżarce również mieszka pełno różności, które bardzo często się z niczym nie komponują i kiedy chcę z nich skorzystać, to muszę specjalnie pod ich kątem robić zakupy. Chyba mam nerwicę natręctw i postępującą manię zbieractwa.
W czasie studiów imałam się różnych prac dorywczych. Miałam między innymi epizod jako gosposia u pewnego starego kawalera, doktora Politechniki Wrocławskiej. Przyjeżdżałam raz w tygodniu do jego mieszkania i ogarniałam jesień średniowiecza, którą specjalnie na moją cześć inscenizował. To niewiarygodne, ile śmieci potrafi człowiek wyprodukować w siedem dni. I mieszkać z nimi w kuchni, czekając, aż przyjdzie studentka i je wyniesie. Oprócz sprzątania miałam obowiązek ugotować coś na dwa-trzy dni. I właśnie wtedy pierwszy raz doświadczyłam tej niepewności, czy będzie smakowało, jeśli w ogóle wyjdzie. Dodatkowym stresorem był fakt, że przez całą wizytę pan chodził za mną krok w krok i patrzył jak sprzątam. A w trakcie gotowania patrzył mi na ręce, jakby się bał, że mi coś głupiego strzeli do głowy (nie będę ukrywać, że fantazjowałam na temat różnych dodatków, szczególnie pod koniec współpracy).
Jeśli zatem los Was rzuci na niepewne wody obcej kuchni i każe przygotować coś słodkiego, to polecam muffinki na bazie wina musującego. Delikatna winna nuta świetnie pasuje do kwaskowatych malin. A to, czego nie wlejecie do ciasta, możecie wlać w siebie, żeby sprawniej poradzić sobie z tremą 😉
Składniki (9 dużych lub 16 średnich muffinek):
- 300 g mąki pszennej
- 200 g cukru
- 3 jajka
- 150 g roztopionego masła
- 150 ml wina musującego
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia
- 250 g malin
Do misy wbij całe jajka, wsyp cukier i ubijaj, aż uzyskasz jasną i puszystą masę, następnie wlej masło i wino. Zmiksuj.
Dodaj mąkę przesianą z proszkiem do pieczenia i zmiksuj na niskich obrotach do połączenia składników.
Wsyp maliny i delikatnie wmieszaj je w ciasto.
Do silikonowych lub tradycyjnych foremek wyłożonych papilotkami nakładaj porcje ciasta do 2/3 wysokości.
Piecz przez około 25 minut w piekarniku nagrzanym do 180°C (do suchego patyczka).
O, to mi się podoba! Hart ducha to to, czego potrzeba w takich chwilach najbardziej 😉
Ja ostatnio spędzałam wakacje u Rodziców – nie masz pojęcia, jak stresujące jest gotowanie w kuchni mojej Mamy… Jest specjalna deska do krojenia cebuli i pietruszki – cebuli po jednej, pietruszki po drugiej stronie. A sitko z dwoma „uszkami” jest tylko do mąki. Jak kapnie jakaś kropla na podłogę, trzeba wytrzeć natychmiast, bo się rozniesie. Horror. Piszę Ci 😉
Hahaha 🙂 no to nasze Mamy mogą sobie przybić piątkę. Moja jeszcze ma talent do chowania produktów sypkich (ryż, kasza itp.) w dziwnych puszkach, w dziwnych szafkach 🙂 Nigdy nic nie mogę znaleźć. A jak coś spadnie, to przeważnie piesek posprząta 😛