Ale wpadka! Kulinarne ewolucje
Paweł Opydo na swoim blogu napisał kiedyś „Nie jesteś jednoosobową grupą reprezentatywną”. Dość długo patrzyłam na inne dziewczyny przez pryzmat moich doświadczeń i odczuć, stawiając je za wzór i punkt odniesienia. Z jednej strony chciałam być jedyna w swoim rodzaju, unikalna, a z drugiej postrzegałam siebie jako reprezentantkę większości – rzeczonej grupy reprezentatywnej.
Dopóki nie wyjechałam z rodzinnego domu do Wrocławia, żyłam w naiwnym przekonaniu, że niemal każda moja rówieśnica jakieś tam podstawy sztuki kulinarnej zna. Bo ja buszowałam w garnkach od maleńkości. I dlatego, że moje najbliższe koleżanki ze szkolnej ławy potrafiły bez większych problemów przygotować prosty obiad czy upiec jakieś ciasto.
Z dziewojami, które nie wyglądały na kumate w tej dziedzinie, jakoś nie potrafiłam znaleźć wspólnego języka. Reprezentowałyśmy całkowicie odmienne typy osobowości, które wtedy nie dążyły do porozumienia. One w wolnych chwilach nakładały szpachlą podkłady na twarze i malowały paznokcie, a ja strzępiłam swoje, trąc ziemniaki na placki albo lepiłam pierogi, dyskutując z Mamą o książkach lub nastoletnich bzdurkach. Najczęściej biadoliłam, że mój pięćdziesiąty ukochany, do którego wzdychałam skrycie, traktuje mnie jak kumpla i nie widzi we mnie kobiety.
Cóż… prezentowałam maniery przystające bardziej do pyskatej kucharki niż lwicy salonowej z wymuskaną grzywą i wypolerowanym pazurem.
Po maturze los mnie rzucił do multikulturowego Wrocławia, co tak mi poszerzyło horyzonty, iż czasem miałam wrażenie, że zaraz mi się zajady na oczach porobią. Często jednak zbierałam szczękę z nieczystej podłogi akademikowej kuchni, gdy widziałam gwiazdy wrzucające spaghetti do zimnej wody albo płuczące na durszlaku mięso mielone, które spływało niemal całe do rur. Skóra mi cierpła i miałam ochotę krzyczeć, kiedy skrobały metalowymi łyżkami po teflonowych patelniach.
Dzisiaj role się odwracają – one doskonalą się w kulinariach, a ja w odmętach internetu poszukuję wskazówek, jak dobrać podkład czy zrobić idealną kreskę na powiece, nie wydziobując sobie przy tym oka. Nic w przyrodzie nie ginie i prędzej czy później nastąpi równowaga.
Do łez rozbawiła mnie opowieść kolegi z pracy, który ze swoimi współlokatorami postanowił kiedyś wspólnie ugotować obiad. Po burzliwej dyskusji na temat menu, stanęło w końcu na tym, że usmażą naleśniki. Zrobili listę zakupów, zapakowali się do auta i w połowie drogi jeden z nich pyta: „Stary, ale jak my mamy zrobić te naleśniki, kiedy nie mamy wałka?”.
Żeby nie było, że taka jestem wspaniała, przyznam się, że sama też zaliczyłam epicką wpadkę. Niesamowicie cuchnącą wpadkę. Z domu przywiozłam do akademika litrowy, niepasteryzowany słój fasolki po bretońsku. W Dwudziestolatce na pięcioosobowy moduł mieszkalny wypadała jedna malutka lodówkozamrażarka. Z braku miejsca włożyłam słoik do szafki w pokoju i zapomniałam o niej. Po trzech, czterech dniach współlokatorkę i mnie obudził niesamowity, fekalny smród. Zasuwałyśmy na kolanach po całym pokoju i nie mogłyśmy dojść, co tak cuchnie. Sprawdziłyśmy nawet parapety, bo przyszło nam do głowy, że piętro wyżej mogła być tak fantazyjna impreza, że ktoś zrzucił nam jakąś kupę. Po kilkunastu minutach odkryłyśmy źródło – fasolka sfermentowała i wysadziła zakrętkę, robiąc wyciek na pół szafki.
Mieszkając przez kilka dni w tym „aromatycznym” pokoju, dziękowałam losowi za tę lekcję pokory. I za wyrozumiałą koleżankę. Przy okazji nauczyłam się tolerancji dla cudzej niewiedzy. Na kilka tygodni 😛
Słaba wpadka 😉 Moja nie-szwagierka robiła frytki, ale że miała mało oleju to dolała wody 😀 Mogę odgapić trochę wpis, bo mnie zainspirowałaś 😀
O ja pierniczę 😀 mam nadzieję, że nie dolała tej wody do gorącego oleju!
Nie mamy walka – hahaha, uśmieliśmy się jak dawno 🙂 Na szczęście mam gotującego Chłopa i sama gotuję od dziecka a i tak uczymy się od siebie ciągle ale znam takie osoby o jakich piszesz 🙂 o kuchni w akademikach książki by można pisać. Jajka na suficie w Żwirku w Warszawie to była codzienność niemalże 🙂 Z cyklu: nie lubię wołowiny bo twarda jest zawsze! a jak wybierasz? Taką najciemniejszą najbardziej dojrzałą oczywiście!
Nika, te jajka na suficie przypomniały mi kumpli, którzy przykleili kiedyś spleśniały chleb taśmą klejącą, do sufitu właśnie, i patrzyli co jeszcze z tego wyrośnie. I w końcu spadł komuś na głowę 😀
dobre!
Zakochałam się w tym wpisie 😀 Przypomniałaś mi za jednym zamachem i czasy średnioszkolne i akademickie (a podglądanie prób gotowania w Dwudziestolatce bywało iście epickie 😀 ). Ryjek mi zaciesza na samo wspomnienie 😀
Mroofka, czasem aż żałuję, że sobie tych akcji z akademika nie spisywałam – pamięć jest tak zawodna 😀
No i w trakcie pisania tego posta przypomniało mi się, jak smażyłyśmy u Ciebie naleśniki kiedyś… Ach, chciałoby się choć na chwilę znowu mieć tych naście lat 😉
Nie wiem czy by nam to na dobre wyszło, bo owszem, pamięć bywa zawodna ale nie na tyle, żebym zapomniała, że z nas niezłe ziółka były w tamtych czasach 😀
Ja tam wolałabym pamiętać wszystko, żeby móc przypilnować tych, co też pamiętają, żeby cicho siedzieli 😛
Ok, łapę aluzję 😛 Ani mru mru nigdy nikomu. Jakby pytali, nic nie wiemy, bo w garach siedziałyśmy 😛 A ogólnie to z tamtych czasów z łezką w oku wspominam pasztet Twojej Mamy i ciasto wyżerane cichcem na fakultetach z historii. W kwestii makijażu zaś nie mogę nie przypomnieć jak Cię dorwałam na środku rynku i testowałam na Tobie świeżo zakupione cienie do powiek 😀 😛 Ach co zaa czasy… 😉
I jeszcze te wszystkie kiermasze bożonarodzeniowe, na które lepiłyśmy uszka i inne takie 🙂 A pamiętasz pana z pieskiem, który przechodził obok pniaczka i mawiał: „Papieros z rana jak śmietana?” 😀
Jakże bym mogła zapomnieć 😀 A w ogóle, to naszego pniaczka już nie ma, bo obok powstało targowisko i kilka marketów i drogeria :/ Co do kiermaszów, to pamiętam, że po odbębnieniu uszek zmywałyśmy się do kafejki internetowej 😛 aaa i jeszcze pamiętam, że na jednej z wigilii dostałam od ciebie najlepsze pierniczki na świecie! Takich pysznych już nigdy później nie jadłam !!