„Zamień chemię na jedzenie” Julity Bator
Kiedy nosiłam Człowieka Wyżerkę pod sercem, instynktownie, chcąc chronić swoje dziecko, zaczęłam się wnikliwie przyglądać sklepowej żywności. Już wtedy miałam świadomość, że rozwija się we mnie nowy człowiek, którego jakość życia zależy od tego, czy stworzę mu zdrowe środowisko. Gdybym zjadała kilogramy chemii, nie byłoby o tym mowy. Okazuje się, że dzisiaj jestem na tym samym etapie poszukiwań, na którym była Julita Bator kilka lat temu.
Już na okładce autorka książki „Zamień chemię na jedzenie” zadaje czytelnikowi pytanie: „Czy wiesz, co jest w ketchupie, jogurcie, batoniku, które kupujesz bez zastanowienia?”. Przyznam się, że w pierwszych latach samodzielnego życia (w trakcie studiów i tuż po) kompletnie nie zwracałam uwagi na to, co jem. Najważniejsze, żeby było tanio i szybko – okazywało się, że pochłaniałam byle co. Teraz, kiedy o tym myślę, mam ciarki, bo od kilku lat wyznaję zupełnie inną filozofię żywienia. Nie znaczy to wcale, że wydaję fortunę w spożywczaku, bo przy odrobinie zaangażowania można zjeść i ekonomicznie, i ekologicznie.
Czego się nie wyda na jedzenie, to się zostawi w aptece.
Bycie świadomym konsumentem oznacza wyrobienie w sobie nawyku pytania o to, co jadło zwierzę, z którego mięso chcemy kupić i w jaki sposób były uprawiane warzywa, które mają wylądować na naszym talerzu. Nie każdy rolnik jest bowiem z zamiłowania ekologiem. Większość dużych gospodarstw jest nastawiona na masową produkcję, a ilość nie idzie w parze z jakością. Okazuje się też, że koncerny spożywcze nie wysyłają do sklepów produktów spożywczych, tylko twory jedzeniopodobne, które z racji znacznego przetworzenia mają śladowe ilości substancji odżywczych, za to wiele środków mogących wywołać u nas cukrzycę, nadciśnienie, choroby serca, alergie czy nowotwory. Autorka uświadamia nam, że każdy z tych wytwórców przestrzega norm odnośnie ilości substancji dodatkowych (konserwantów, barwników, emulgatorów itd), ale my sami niekoniecznie się ich trzymamy. Nie jest też wiadomo, czy za 30 lat nie odbije się nam ta chemia czkawką. Przeciętny Kowalski nie wie, jak dużo jest poszczególnych konserwantów w zjadanych przez niego produktach i jak one ze sobą długofalowo reagują.
Julita Bator czyni smutną obserwację, ujawnia niewygodną prawdę, że zwiększa się zachorowalność dzieci na raka. Wiele z dopuszczonych do użytku dodatków do żywności jest bowiem określonych jako potencjalnie rakotwórcze. Dlatego szczególnie ważne jest, aby już w ciąży dbać o to, czym odżywiamy siebie i maleństwo, które w nas rośnie. Okres karmienia piersią również obliguje do wyjątkowej ostrożności, bowiem, zacytuję autorkę, „mleko współczesnych matek jest do tego stopnia zanieczyszczone, że gdyby przebadano je w celu komercyjnym, nie zostałoby dopuszczone do sprzedaży”.
Gdy uzbroimy się w wiedzę o szkodliwych dodatkach spożywczych, czeka nas żmudne poszukiwanie jak najmniej przetworzonych produktów na sklepowych półkach. Warto jednak zdobyć się na ten wysiłek, ponieważ później po tym jednorazowym śledztwie będziemy wybierać już wcześniej wypatrzone towary. Autorka kiedyś zadawała sobie pytanie: „Po co robić, skoro można kupić?”, dziś pyta: „Po co kupować, skoro można zrobić?” i dzieli się z nami przepisami na domowy chleb, ser, jogurt, masło, zdrowe słodycze i wiele, wiele innych (łącznie 81 przepisów).
Lektura poradnika otwiera oczy na takie kwestie, jak np.: GMO (połowa dostępnej na rynku soi jest modyfikowana genetycznie – jemy ją jako dodatek w wielu produktach), dopuszczalne normy i współdziałanie dodatków do żywności, umiejętność czytania etykiet. Bator opisuje swoją drogę do racjonalnego odżywiania, wielokrotnie podkreśla, że jest to długotrwały i stopniowy proces. Nie ukrywa, że „przestawienie” dzieci i rodziny na zdrowe jedzenie jest nieraz drogą przez mękę, „orką na ugorze” i wymaga solidnej umysłowej gimnastyki, by przemycić w atrakcyjnej formie zdrowe surowce. My mamy to szczęście, że dzieli się z nami gotowymi rozwiązaniami, które dają nam pole do własnych modyfikacji.
W jednym tylko miejscu miałam wrażenie, że autorka popłynęła – mianowicie w przepisie na domowy żółty ser, który jest dziwnym tworem z twarogu i jajek z dodatkiem sody. Z żółtym, pełnym wapnia serem na podpuszczce nie ma to nic wspólnego. Potraktuję tę „wpadkę” jako wyjątek potwierdzający regułę, bowiem pani Bator jest zwykłą kobietą i matką, taką jak każda z nas. Nie ma tytułu doktorskiego z dietetyki, ale miała dużo samozaparcia, by niezbędną wiedzę zdobyć, przeczytać górę książek dotyczących chemii w żywności, skonsultować się z dr nauk chemicznych i wieloma innymi specjalistami. Dlatego ja do tej książki podchodzę z dużym zaufaniem i polecam ją każdemu.
Fakt, autorka tej książki na pewno ciągle się jeszcze uczy i tym, co już się dowiedziała dzieli się z czytelnikami. To może być dobry poradnik na początek drogi ku zdrowemu odżywianiu siebie i rodziny. Pozycja zapewne wartościowa – zwłaszcza , jeżeli zaczniemy świadomie robić zakupy w sklepie spożywczym.
Dziękuję…dziękuję….dziękuję! Właśnie zamówiłam 🙂
Zobaczysz, że warto 😉
Z twarogu i sody robi sie ser topiony. Moze to o to chodzi?
Taki ser topiony niby zgliwiały, to bym zrozumiała 🙂
A tutaj chodzi o jakiś dziwny wynalazek, który nazywa się „żółty ser”, bo jest w takim kolorze. Tradycyjnego żółtego sera moim zdaniem nie zastąpi, bo twaróg ma kilka razy mniej wapnia niż sery podpuszczkowe.
Czyli w skrócie to nie jest przepis na żółty ser tylko wyrób seropodobny 😉